Entuzjaści Mówią – Marysia Lewandowska Seria wywiadów z członkami Klubów Filmowych, wspominającymi życie klubowe i doświadczenia związane z kręceniem filmów
Część 1
Duży fiat w kolorze kości słoniowej zaparkowany na pustym placu. W głębi zabudowania fabryczne, teren ogrodzony siatką pomalowaną na niebiesko. Obok na trawniku wolno stojący napis z metalowych liter o prostym kroju CUKROWNIA RAFINERIA „CHYBIE”. Gorący letni dzień.
Na drugim piętrze, wewnątrz budynku z czerwonej nieotynkowanej cegły, kilka połączonych ze sobą pomieszczeń. Za pierwszymi drzwiami dawna ciemnia, teraz graciarnia z przestarzałym sprzętem, magazyn z puszkami filmów. Kolejne dwa pomieszczenia to wnętrza klubowe, sala spotkań ze stołem montażowym, dalej dawna sala kinowa z kabiną projekcyjną.
Cztery duże fotele obrotowe w kratę ustawione wokół niskiego stolika, wszystko to w stylu lat 80. Przy jednym z foteli stoi wysoki mężczyzna w średnim wieku, z jasnymi przerzedzonymi długimi włosami. Robi kawę po turecku. Stawia na stole pudełko z kostkami cukru z wytwórni w Chybiu.
Franciszek Dzida, AKF „Klaps”: Wspominałem o tym, że środowisko nie sprzyjało powstaniu czegoś takiego jak klub filmowy. Większość mieszkającej tu ludności zajmuje się rolnictwem albo pracuje w cukrowni. W związku z tym nie było właściwie klimatu do działalności kulturalnej. Istniały dwa zespoły, jeden kameralny, drugi „młodzieżowy”.
Marysia Lewandowska: Skąd wziął się pomysł klubu filmowego?
Sam sobie zadaje to pytanie. Milczy chwilę, patrząc przez okno.
Muszę się odwołać najpierw do lat 50., do mojej osobistej historii.
Od dziecka ojciec zabierał mnie ze sobą do kina, on lubił kino jeszcze sprzed drugiej wojny. Mój ojciec prowadził zakład malarski, zarobkowo malował pokoje, a tak naprawdę w wolnych chwilach malował obrazy, miał zainteresowania artystyczne.
Plastyka była mi zawsze bliska, ale miałem też w sobie potrzebę gawędzenia, opowiadania, a połączeniem plastyki i muzyki jest film. Byłem zafascynowany tym, jak ten obraz filmowy powstaje, jak ta smuga światła tworzy coś ruchomego na ekranie, na tym białym płótnie. To było w tym kinie na dole w Chybiu, kino już od dawna nie istnieje.
To jest powszechne zjawisko… dotknięcie, olśnienie, nawiedzenie. Od tego momentu wszystkie moje wybory jakoś prowadziły w stronę filmu. Jemu oddałem duszę i tak już zostało. Nic, żadne zmiany systemowe, polityczne nie były mnie w stanie odwieść od filmu i potrzeby wyrażania siebie poprzez film.
Do pokoju wchodzi silnie zbudowany mężczyzna, Kazimierz Pudełko. Przynosi w siatce kilka butelek zimnego piwa, które nalewa do wysokich szklanek z napisem „Żywiec”.
Franciszek Dzida: Jak już mówiłem, zostałem „dotknięty” przez magię kina. Po powrocie z wojska ze Szczecina jako kinooperator miałem dostęp do projektora i do taśm. Sprowadzałem filmy ambitniejsze niż te w repertuarze, takie bardziej „DKF-owskie”. Miałem potrzebę mówienia o filmach i analizowania ich, a więc szukałem słuchaczy, partnerów do tego. Byłem zatrudniony w dziale technicznym cukrowni. Wokół mnie byli ślusarze, elektrycy, z którymi pracowałem. Zaproponowałem im, ze założymy klub filmowy, który dla nas wszystkich byłby oknem na świat, wyjściem z tego zaścianka, z tego miasteczka, a właściwie wsi. Wyjściem na forum światowe. Już wtedy wiedziałem, że Bergman jest mi bardzo bliski. Tylko że on ma inną taśmę i inne pieniądze. Natomiast obaj jesteśmy częścią tej samej wspólnoty filmowej, łączy nas ta sama pasja. Mnie to było bardzo potrzebne, to, że czułem się osaczony przez system, nie miało takiego znaczenia, każdy system można obejść.
Głośny śmiech.
– To była okazja, żeby zaistnieć, a być artystą to znaczy zaistnieć, to było wielkie wyróżnienie, dzisiaj każdy nim jest, a więc tych prawdziwych artystów trzeba naprawdę szukać.
Do rozmowy włącza się Kazimierz Pudełko.
Kazimierz Pudełko, AKF „Klaps”: Pierwszą kamerę ufundował Józek Orawiec, z nią pojechaliśmy w Pieniny. Potem przewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych przy cukrowni przejął nad nami patronat. Wtedy zaczęliśmy dokupywać sprzętu. Mieliśmy takie malutkie pomieszczenie, w którym spotykaliśmy się co wtorek, później co piątek, no i zaraz zaczęły się przeglądy, festiwale.
Mój debiut aktorski to film „Osty”, gram w nim główną rolę. Mój własny film, „Gładka skóra”, jest ciągle niedokończony. Część materiału „poszła” do Bydgoszczy do wywołania. Tam czekało się na zwrot filmu około miesiąca, który czasami przychodził źle wywołany, resztę trzeba było dokręcać. Takie mieliśmy trudności.
Swoją opowieść kontynuuje Franek. Jego dłonie spoczywają na poręczach fotela.
Franciszek Dzida: Gdy koledzy wstąpili do „Klapsa”, on ich ogromnie zmienił, kino ich przekształciło, wszyscy powoli opuścili cukrownię, zrobili kursy, część ukończyła studia. Film zmienił ich życie. To był nasz największy sukces, że każdy z nas przeżył ogromne przeobrażenie, że wszystkim udało się zaistnieć w obiegu kultury, pisały o nas gazety.
Wstaje, podchodzi do regału, z którego wyjmuje duży album w brązowej oprawie, w nim wklejone są wycinki, fotografie, plakietki.
– My sami staliśmy się dla siebie inni, dokładnie tak, jak pokazał to Kieślowski w słynnej ostatniej scenie „Amatora”. Gdy Filip zwraca kamerę na siebie, gdy ta kamera, zabawka zapisuje „własne życie”, to zmienia go jako człowieka.
W każdy wtorek od 35 lat pokazujemy tutaj filmy kina światowego, od klasyki po te najnowsze. Przegrywamy je z telewizji, wypożyczamy. Kiedyś przerabialiśmy Bergmana, Felliniego, Antonioniego, Tarkowskiego, awangardę. Takie rzeczy jak „Faceci w czerni” nie miały tu wstępu. Później byli Jarmusch, Almodóvar, von Trier. Ostatnio stwierdziliśmy nawet, że taką ruchomą kamerę jak Dogma to myśmy stosowali już w 72 roku, bo nie mieliśmy statywu.
Głośny warkot silnika ciężarówki zagłusza relację Franka, który wstaje i zamyka okno. W szybie odbija się wiszący na ścianie kolorowy kalendarz ze zdjęciem gołej dziewczyny. Mówi dalej.
W czasie stanu wojennego, kiedy wszystko było zamknięte, myśmy funkcjonowali normalnie. Ja załatwiałem różne zgody. Wyświetlaliśmy tutaj cenzurowane dzieła, m.in. film Bugajskiego. W Polsce wszystko da się załatwić. Myśmy nigdy się nie zajmowali polityką, bo ja wierzę w czystość sztuki. Nie lubię sztuki, która się nagina w stronę opcji politycznej, takiej czy innej. My tutaj w klubie czasami liczyliśmy po 40 osób i nie dyskutowaliśmy o polityce, tylko o sztuce. Przetrwaliśmy wszystkie systemy, ale najbardziej dramatyczny politycznie moment to był rok 76, kiedy chciano nas zlikwidować, a prób takich było znacznie więcej. Klub miał wtedy 7 lat. Ja nie byłem nigdy w żadnej partii, któregoś dnia zostałem wezwany na egzekutywę. Sekretarz mówi do mnie…
„Treść i forma robionych tu filmów nie odpowiada polityce kulturalnej prowadzonej w socjalistycznym zakładzie pracy”.
Tak oto przedstawił swój główny zarzut, a to był bardzo poważny zarzut ideologiczny. Ja, będąc przygotowany na wszystko, pytam go…
„Jak to jest, że nasze filmy otrzymują nagrody za wybitne walory wychowawcze?”
Mieliśmy już wtedy medale i odznaczenia. Oczywiście nie były to filmy pierwszomajowe z pochodami, takich filmów nie wysyłaliśmy na konkursy. To były lata 70. Nasze filmy opowiadały o różnych problemach. Pokazywaliśmy młodych ludzi, którzy nie radzili sobie z rzeczywistością, tak jak i dzisiaj sobie młodzi nie radzą. Podejmowaliśmy tematy takie jak alkoholizm, prymitywne zachowania, gwałty zbiorowe, ten ostatni w filmie „Przypowieść”.
No to ten inżynier mówi do mnie…
„To wy myślicie, że my tutaj wszyscy jesteśmy głupcy”.
A ja do niego…
„Pan, panie inżynierze, zna się na cukrze, na rafinowaniu cukru, na filmie jednak pan się nie zna. Nie może pan być tutaj wyrocznią, przecież pan nie wie, jakich środków używamy w naszych filmach, co to jest narracja, jak się buduje plany, montuje, synchronizuje dźwięk”.
Rozpętała się wielka awantura, aż interweniował nawet sekretarz partii. Ale to ja zawsze czułem przewagę, ja się znałem, a oni nie. Robiłem filmy od ośmiu lat, miałem kontakt z prasą, z III Programem Polskiego Radia. Tutaj zawsze wszyscy chętnie przyjeżdżali, bo tutaj jest, jak jest. Tu nic nie jest udawane. W końcu wygrałem tę batalię, ale się zwolniłem z zakładu, po tej ideologicznej przepychance, jedynej zresztą na taką skalę. Zawsze uważałem, że oni mieli swoje racje, a ja swoje.
Kazimierz przynosi kamerę Krasnogorsk, kładzie na stole obok albumów.
Franciszek Dzida: Pośród tego, co robiliśmy wtedy, bardzo ważne były pochody. Imprezy tego typu były to uroczystości na które zawsze znajdowano fundusze. Kiedy trzeba było kręcić pochód pierwszomajowy, przygotowywaliśmy terminarz i w terminarzu pisało się – 10 rolek taśmy takiej o danej czułości, 10 kolorowej.
Na początku mieliśmy trzy kamery i próbowaliśmy kręcić z trzech kamer, ale tym decydentom wystarczyło, żeby „coś” było rejestrowane, bo to podnosiło rangę imprezy, kamerzyści, to, tamto… szum. To nie jest tak jak teraz, kiedy każdy ma kamerę w kredensie obok cukru. To śmieszne, ale wtedy to była rzadkość.
Myśmy też się dobrze czuli… bo nie musieliśmy wtedy tak naprawdę brać udziału w pochodzie. Żadnych szturmówek, żadnych „Leninów”, nikt tego nie cierpiał. Zresztą cała Polska tego nie znosiła, bo tam zawsze trzeba było coś udawać, pozorować. My czuliśmy się wolni. Bycie reporterem czy dziennikarzem miało jakąś rangę. Bardzo szybko zorientowałem się, że nikt tego nie chciał oglądać. Kilkakrotnie próbowałem nawet organizować pokazy, zapraszałem towarzyszy sekretarzy, ale nikt nie przychodził.
W następnych latach zamawialiśmy już 20, 30 rolek i ładowaliśmy tylko jedną kamerę, a pozostałe leciały na pusto tylko z nakręconą sprężyną. Kamery szumiały tylko z z z z z z z z… Doświadczony operator jest w stanie rozróżnić, kiedy kamera sprężynowa jest pełna, a kiedy nie ma w niej taśmy. Wydaje wtedy zupełnie inny dźwięk.
Koledzy biegali z kamerami, a prawie wszystkie rolki przeznaczaliśmy na filmy autorskie. Dzięki pochodom pierwszomajowym powstało kino artystyczne. Myśmy po prostu ordynarnie oszukiwali, ale przecież nikt tego nie sprawdzał, nikogo to nie interesowało. Z czasem wizerunek pochodu też się spatynował, wyszlachetniał. To był zapis tamtego czasu, kiedy ci ludzie byli młodzi. Teraz oglądają to ich dzieci i wnuki. Tu babcia idzie z jakąś chorągiewką, wujek niesie „Lenina”. To jest ten sentyment, nie ma otoczki politycznej, tu nie ma niechęci do ustroju, nienawiści, zostało czyste kino.
W bocznej sali kilka foteli pokrytych beżowym skajem ustawionych rzędami. Franek uruchamia magnetowid. Na ekranie pokazuje się pierwszy film, ręcznie malowany tytuł „Gdzieś w Polsce” 1969.
Franciszek Dzida: Nas nie interesowały hasła, nas interesowało widowisko, spektakl. Jeden z pierwszych filmów, które nakręciliśmy, pokazywał odpust w Chybiu i procesję chodzącą wokół kościoła. Jak dziś pamiętam takiego mechanika na jednym z zebrań w zakładzie, kiedy nas dostrzeżono. To było w 71 roku, a on mówił:
„To takim celom ma służyć klub filmowy, pokazywaniu świąt katolickich… a państwo przecież laickie”.
Myśmy chcieli pokazać pewną tandetę odpustową, zresztą istnieje to do dzisiaj. Były wtedy takie zabawki – z jednej strony rozebrana bardotka, z drugiej jakaś postać świętej. To właśnie ten kontrast nas fascynował z całą jego złożonością, nie było wielkiej ideologii. My też tam chodziliśmy na strzelnicę, pistolety korkowe. To był zapis z naszego życia, z naszego świata. Stawaliśmy się coraz bardziej czuli na to, co nas dotyczyło osobiście, i chcieliśmy to utrwalić. To było o nas.
Na ekranie kolejne sceny: bawiąca się młodzież, wycieczka do lasu, śniadanie na trawie, zbliżenie kochającej się pary.
– Erotyka była tematem zakazanym, dziwnym. Miłość… Bo nie było w tym ani nic skandalicznego, ani nawet skandalizującego, ani czegoś, co miało wszystkich zdemoralizować. Ja zresztą walczyłem przez całe lata z tą taką polską kołtunerią. Jeśli przyjmiemy, że od roku 1970 wszystkie nasze filmy, wszystkie moje filmy zawierały elementy erotyczne, i to takie raczej odważne, no to w takim środowisku wiejskim trzeba było być kaskaderem albo szaleńcem, żeby się tak wystawiać do bicia.
Do pomieszczenia wchodzi niewysoki mężczyzna z wąsami, Józef Orawiec. Ubrany jest w dżinsową koszulę i czarną czapeczkę z daszkiem. Wita się ze wszystkimi. Wyjmuje z torby mały magnetofon i kładzie na stole, na którym Franek postawił proporczyk „Klapsa”. Naciska przycisk nagrywania. Franek mówi dalej.
Franciszek Dzida: Trzeba mocno podkreślić, że ten klub dzięki taśmie celuloidowej był miejscem, gdzie panował inny świat… to było miejsce magiczne. Ci, co wtedy przychodzili, mieli świadomość, że przebywając, tu zanurzali się w inną rzeczywistość, że to, co robiło się tutaj, to był ten prawdziwy świat, kreowany przez nas. Stąd zamiłowanie do filmu fabularnego, a mniej do dokumentu, który nie w pełni pozwalał na dramaturgię. Tu się przychodziło jak do miejsca bezpiecznego, które pozwalało przede wszystkim zaistnieć w wyższej warstwie świadomości. Tu się nie było już ślusarzem, tu się nie było elektrykiem tu się było artystą. I to już bez względu na znajomość warsztatu, tu się było artystą w sensie pojęcia osobowości. Tutaj człowiek chciał coś wyrażać, tutaj miał cos do powiedzenia.
Robienie filmów to tworzenie świata fikcji, świata wymyślonego. Tak powstawały u nas filmy kreacyjne, zainscenizowane… Do dzisiaj nie lubię tej rzeczywistości za oknem, a ona mnie nieustannie dopada. W tym miejscu, w tym filmie, w mojej świadomości istnieje świat kreacyjny, który tylko po części odbiera sygnały z tamtej rzeczywistości, a jednocześnie to nie jest tak, że to jest świat wyabstrahowany, bo to byłoby niemożliwe. W końcu wszyscy żyjemy w konkretnym momencie, w tym systemie, w tym kraju. Nasza wyobraźnia karmi się tylko tym, co jest wokół nas, co jest nam znane, nie możemy czerpać z jakiejś rzeczywistości kosmicznej. Dlatego też nie lubię science fiction, bo jest fałszywa.
Franek szuka kasety z materiałem nakręconym podczas prapremiery „Amatora” w Chybiu. Zwraca uwagę na wiszące na ścianach fotosy. Sala projekcyjna pomalowana jest na różowo. Przez dłuższą chwilę ekran telewizora wypełnia obraz zajmującej miejsca zakładowej widowni.
Od 69 do 75 roku organizowaliśmy corocznie przeglądy, a od 75 roku zrobiliśmy dziewięć ogólnopolskich festiwali filmowych. W 93 roku odbył się ostatni. W 83 roku zainicjowaliśmy warsztaty filmowe, na które zapraszaliśmy wykładowców, reżyserów z Warszawy. Przyjechali do nas m.in. Piotr Łazarkiewicz czy Stanisław Niedbalski, operator polskiego dokumentu. Przyjeżdżali ludzie z Gdańska, z Wrocławia i razem robiliśmy filmy o naszej miejscowości. Byli u nas Duńczycy, którzy nakręcili ogromny, wielogodzinny materiał o Chybiu w 88 roku. Przeprowadzili wiele wywiadów: u lekarza, wójta, kierownika cukrowni. Zmontowali taki portret naszego miasteczka.
Józef Orawiec, AKF „Klaps”: A dla mnie najszczęśliwszy moment to ten, kiedy tu w klubie był Kieślowski. Nagle wyszedł z pokazu. Ja siedziałem w drugim pomieszczeniu, w barze. Kieślowski przysiadł się do mnie i tak zaczęliśmy wymieniać poglądy. Mówiłem mu o moim dyptyku „Uczta”, a on wtedy wspomniał po raz pierwszy o pomyśle nakręcenia „Dekalogu”. To był krótki moment, trwał może pięć minut, a potem Franek już zawołał: „Panie reżyserze! Zapraszamy!”.
Franciszek Dzida: Zawsze lubiliśmy kino, ale to chyba zbyt delikatne określenie. Kino było i jest całym naszym życiem.
Część 2
Stacja kolejowa Gdańsk Orłowo. Wieczór. Ciemne przejście podziemne. Pod latarnią czeka duży mercedes, niebieski metallic, model z lat 70. Mężczyzna o miłym wyglądzie wita się z parą przyjezdnych. Pada gęsty śnieg.
Wnętrze willi z lat 50. Drewniane skrzypiące schody prowadzą na półpiętro. Duże współczesne obrazy na ścianach. Właściciel jest artystą. Nieład. Stolik z komputerem, stosy papierów, atmosfera przerwanej pracy.
Dzwonek. Wchodzi starszy mężczyzna, ubrany w zimową kurtkę, pod nią sweter narciarski. To Julian Jaskólski z AKF „X Muza” w Gdańsku, przynosi płytę DVD ze swoimi filmami. Odtwarza ją z osobistego komputera właściciela willi. Mówi o realizacji filmu „Żołnierzyki” z 1962 r., według scenariusza i w reżyserii Ryszarda Wawrynowicza przy współpracy Józefa Rodziewicza.
Julian Jaskólski, AKF „X Muza”: To był taki czas, że robiło się filmy antywojenne. Wtedy coś się działo na Kubie. Robiło się filmy, które opowiadały o tym, że człowiek jest wart trochę więcej od tych zabawek, dowódców czy innych ludzi, którzy kierują sprawą wojny.
Ja też podjąłem się realizacji. Liga Obrony Kraju wypożyczyła nam karabiny, radiostacje i sprzęt, żeby stworzyć pobojowisko. Sam robiłem wszystkie zdjęcia, montaż, obróbkę. Wszystko wywoływane było w koreksach. Kopia pozytywowa zaginęła nam gdzieś później, a to, co tu oglądamy, odtworzyłem z kopii roboczych. Miesiąc czasu kręciliśmy na wydmach w Łebie.
W tym filmie nie ma znaczenia, kto jest jakiej narodowości i kto z kim walczy. Aktorzy – Leszczyński i Kreja – obaj już nie żyją. Kreja był kolejarzem, jeździł na ekspresach relacji Warszawa–Gdynia. Leszczyński też sam zrobił kilka filmów, jest autorem „Ziemi odpocząć dać”, za który dostał Grand Prix w Gdańsku. Wawrynowicz wyjechał do Stanów, słuch o nim zaginął.
Obraz w komputerze „przywiesza”, tworząc pojedyncze kadry, wstrzymuje akcję filmu.
W 1963 roku na Ogólnopolskim Konkursie Filmów Amatorskich, odbywającym się akurat w Gdańsku, zdobyliśmy Grand Prix. Festiwal miał miejsce w „Żaku”. Co roku organizowało go inne miasto wojewódzkie. Potem nasz film startował dalej, Salerno, Dubrownik na Unice.
Sklep nocny na osiedlu. Ekspedientki myją podłogę. Brak klientów. W reklamówce słychać obijające się butelki z piwem. Późny zimowy wieczór.
Mieszkanie pana Juliana. Drzwi wejściowe zabezpieczone metalową kratą. Mały schludny pokój-pracownia, sprzęt do montażu wideo, telewizor. Stolik, dwa krzesła, kameralne światło.
Wspomnę jeszcze o innym filmie, „Sercu”, opowiadającym o starym „Batorym”, a realizowanym w 1970 roku. Przez przypadek dowiedzieliśmy się, że ten nasz flagowy statek ma odejść, on łączył Polonię z krajem. Z jakimś sentymentem wszyscy się do niego odnosiliśmy, ale jego koniec nadszedł i statek ten był cumowany przy skwerze Kościuszki jako hotel. Tam nie mógł pozostać długo ze względu na wysokie koszty utrzymania. Poszła plotka, że ma zostać sprzedany. Wtedy wpadliśmy na pomysł zrobienia o nim filmu. Potem pytano nas, skąd się dowiedzieliśmy, że ten statek pójdzie na żyletki do Hongkongu. To była intuicja, film zrobiliśmy jeszcze przed wypadkami grudniowymi na Wybrzeżu, pod kątem festiwalu filmów amatorskich, który właśnie miał się odbyć na „Batorym”. Ale został odwołany i odbył się w „Miramarze” w Sopocie.
Pan Julian wyjmuje kroniki, kładzie na stole pod lampą, objaśnia każdą z ponad stu stron.
Katowice. Nowoczesne osiedle mieszkaniowe z lat 60., biało-pomarańczowe wysokościowce otoczone zielenią. Brzozowe zagajniki, trawniki pokryte szarym śniegiem. Ktoś wyprowadza psa na spacer. Jest wczesne zimowe popołudnie.
Mieszkanie Jana i Danuty Maćkow z dawnego AKF „Śląsk”, urządzone meblami z czasu, kiedy właściciele wprowadzili się tam w latach 60., fotele i kanapa z „Ładu”, kilka sprzętów po dziadkach. Jedną ze ścian dawnego pokoju córki pokrywa fototapeta przedstawiająca jesienny pejzaż górski Szwajcarii. On stanowi tło dla siedzących na tapczanie rozmówców.
Pan Jan. Starszy mężczyzna o silnej budowie, rześka twarz, siwa kozia bródka. Ma na sobie koszulę w czarno-czerwoną kratę. Pani Danuta, starsza, zadbana kobieta o jasnych, krótko podciętych włosach, pogodna, ubrana w ciekawie skrojoną bluzkę w nieregularny geometryczny wzór.
Wśród członków klubu byli: Poloczek, Boronowski, Rydzewscy, Sojkowie, Kokocińscy, Fischerowie, Szatan, Koniora, Gerlotka, Badura, Breguła, Rzepkiewicz, Cholasowie, Forbert, Cywiński, Idziakowie – rodzice tego operatora Sławomira – było nas około dwudziestu osób.
Pani Danuta wychodzi do przedpokoju szukać adresu Idziaków w książce telefonicznej.
Byliśmy jednym z pierwszych klubów w Polsce, toteż szybko dostrzegliśmy efekty naszej pracy, zaczęliśmy wygrywać konkursy, dostawaliśmy nagrody, co wszystkich jeszcze dopingowało.
Na początku utrzymywaliśmy się z własnych funduszy, nie mieliśmy sponsora, który mógłby czegoś od nas wymagać, nasi szefowie dysponowali sprzętem jeszcze sprzed wojny. Ale w pewnym momencie Poloczek i Boronowski doszli do wniosku, że należy naszą działalność ujawnić władzom politycznym. Byłem w delegacji, która poszła na spotkanie do władz Komitetu Wojewódzkiego Partii w Katowicach, zostaliśmy przyjęci przez wydział propagandy. Tam wygłosiliśmy piękną mowę, że jakim to dla ciężko pracującej klasy robotniczej taki klub może być wytchnieniem, jak to poprawi poziom kultury, jak się zanotuje najważniejsze wydarzenia. Wtedy jeszcze nie było oddziału Polskiej Kroniki Filmowej w Katowicach. I oni kupili te nasze umizgiwania. Wtedy zaprowadzili nas do schronów pod budynkiem komitetu. Okazało się, że były tam złożone niemieckie kamery szesnastki i filmy z lat 40. dokumentujące różne ich obchody, tutaj z terenu Katowic. Byłem zdania, że te filmy należy bardzo dobrze zabezpieczyć. Dostaliśmy wtedy do własnej dyspozycji dwie sprężynowe kamery Movikon z wymienną optyką Zeissa, których używano do filmowania z samolotów. A więc sprzęt marzenie.
Pani Danuta przysiada się blisko do męża, aby zmieścić się w kadrze.
Danuta Maćkow: Gdy w nasze życie „weszła” telewizja, od strony zawodowej w klubie wiele się zmieniło. Rok „Przemysława”, koniec lat 50. był cezurą, zaczęły się rozluźniać inspirujące więzy towarzyskie. Przychodziliśmy nie tylko na zebrania. Spotykaliśmy się na kolacjach, rozmowach…Wyjeżdżaliśmy z ludźmi z klubu. Tam się razem omawiało i wałkowało tematy. Ze „Śląska” niektórzy „weszli” w film zawodowo i już nie mieli tyle czasu na klub.
My z mężem pracowaliśmy razem, chociaż ja bardziej zajmowałam się poszukiwaniami, researchem. Jeśli weźmiemy przykład „Przemysława”, to formę wymyśliliśmy razem, ale ja więcej czasu spędzałam w bibliotece, później robiłam rekwizyty. Przy każdym filmie tworzyło się z członków klubu zespół do realizacji, w którego skład wchodzili oświetleniowcy, dźwiękowcy, operator, reżyser, asystenci.
Za oknem słychać wyjący alarm jakiegoś samochodu na osiedlowym parkingu.
Jan Maćkow – W klubie byliśmy jednymi z najmłodszych. Inni trafili do klubu jako do miejsca poza ich zawodowymi zainteresowaniami, a interesowali się oni głównie fotografią. Sam chętnie rysowałem, ale to jeszcze nie było ukierunkowanie filmem. W 51 roku rozpocząłem pracę zawodową, odpracowując stypendium z Centrali Handlu Zagranicznego w Katowicach. Siedziałem w biurze, gdzie było niewiele do roboty, bo to był ten okres przerostu stanowisk, kiedy każdy się starał o jak najwięcej etatów. Dość szybko się zorientowałem, że praca biurowa mnie nudzi. Zacząłem szukać wtedy czegoś innego, co dawałoby mi pole do wyżycia, jakiejś formy spędzenia wolnego czasu. Wtedy pracowało się „od – do”. Wychodziłem z pracy i całe popołudnia miałem dla siebie. W ten sposób trafiłem przez znajomych do Towarzystwa Fotograficznego.
Przychodzili tam ludzie bardzo już zaawansowani w fotografice, ale na początku w ogóle mnie to nie pochłonęło. Dopiero gdy się okazało, że będziemy mogli realizować jakieś własne pomysły filmowe, wciągnąłem się na dobre. Pierwszymi naszymi szefami byli Edward Poloczek i Norbert Boronowski, którzy mieli doświadczenie filmowe jeszcze sprzed wojny. To właśnie oni rozpalili we mnie ten entuzjazm. Zacząłem regularnie przychodzić na szkolenie, pilnie poznawać teorię. Wiedziałem już, że musi być jakiś scenariusz, że trzeba rozplanować sceny, więc często siedząc w biurze, nie mając wiele do roboty, robiłem notatki do filmu, planowałem, rysowałem.
Danuta Maćkow: Tak się zastanawiam, na czym polegała rola kobiet. Można to określić, że na ściąganiu pomysłów na ziemię, researchu dla potrzeb scenariusza, na udziale przy realizacji w trakcie tworzenia scenopisu. Rola kobiet była raczej inspirująca i tonująca. One też pełniły funkcje pierwszych, bardzo krytycznych recenzentów. Każdej kobiecie zależało, żeby jej mąż jak najlepiej wypadł w grupie.
Pani Danuta wychodzi do kuchni, wraca z talerzem ptysiów.
Jan Maćkow: Amatorzy opowiadali swoimi filmami o tym, co działo się wokół nich, zależni byli jednak od własnej samoświadomości. W niewielu filmach widoczny był krytyczny stosunek do otaczającej rzeczywistości. Te, które podejmowały tematy niewygodne lub często w zawoalowany sposób mówiły o różnych sytuacjach przymusowych, przynajmniej w tych wczesnych latach, to były pojedyncze pozycje.
Pan Jan dzwoni po taksówkę, przyjeżdża srebrna toyota. Jest wczesny zimowy wieczór, godzina szczytu w mieście. Dworzec Główny, kobiecy głos zapowiada pociąg.
Część 3
Poznań. Zimowe mroźne słońce, na horyzoncie białe dymy z fabrycznych kominów. Opustoszałe centrum miasta. Niedziela. Zamek w stylu neoromańskim. We wnętrzu surowy wystrój charakterystyczny dla lat 30., marmury, drewniane boazerie, kryształowe żyrandole. W korytarzu wystawa prac kółka plastycznego, obok kawiarnia i wnętrze gabinetu przeznaczonego niegdyś dla Hitlera. W zachodnim skrzydle drzwi z niewielkim szyldem „AKF Awa”, Centrum Kultury Zamek w Poznaniu”.
Typowe wnętrze klubowe, niski stolik, wokół fotele z podniszczoną tapicerką, regał z pucharami, statuetka przypominająca Oscara, gazetka ścienna z fotografiami ze spotkań, Kieślowski, Karabasz, Zagroba. Kilka festiwalowych plakatów.
Młody chłopak ustawia kamerę na statywie, włącza reflektor. Grupa mężczyzn w średnim wieku rozmawia na stojąco. Najstarszy z nich, Stefan Skrzypek, siada w fotelu na tle klubowej gazetki i zaczyna żywą opowieść o początkach klubu AKF „Radok”, który założył w Rawiczu. Pozostali słuchają i na przemian zabierają głos.
Stefan Skrzypek, AKF „Radok”: Jeszcze przed 1964 rokiem zbierało się grono osób. Spotykaliśmy się w kinie, ale nie na widowni, tylko w kabinie projekcyjnej. Tam działał taki mocno starszy pan, którego nazywaliśmy Dziadkiem. Przed wojną był on właścicielem kina, sam też realizował filmy. To wokół niego zaczęliśmy się regularnie spotykać. A jeszcze należy podkreślić, że w końcu lat 50. chodzenie do kina było wydarzeniem. Oprócz tego trudno było o bilet, nie dość, że sporo kosztował, to często był dostępny tylko u „konika”. Repertuar był doskonały, zainteresowanie ogromne i stąd nasze częste „wizyty” w kabinie, stamtąd można było oglądać filmy za darmo.
Klub „Radok” w Rawiczu powstał przy Domu Kultury. Bezpośrednią przyczyną była koleżeńska informacja, że w ówczesnym Prezydium Powiatowej Rady Narodowej znajduje się sejf, a w nim jest zdeponowana kamera filmowa, którą zakupiło to prezydium i która leży nieużywana od kilku lat. Wszyscy doszliśmy do wniosku, że tylko jeśli założymy klub, będziemy mieli do niej dostęp. Tak też się stało.
Po wypożyczeniu kamery pierwszą naszą realizacją była „Rawicka Kronika Filmowa”, która dzięki Dziadkowi była kwartalnie wyświetlana w naszym kinie przed projekcją repertuarową. To był „dodatek specjalny”.
Dosyć kurczowo trzymałem się nazwy Kronika Filmowa. Kręciliśmy materiały ze świąt 1 Maja, 22 Lipca. Zrobiliśmy relację, o którą nas proszono, ale zostało mnóstwo materiału na ósemce, aż kiedyś zaczęliśmy to przeglądać, sprawdzać, łączyć i wycinać. Zmontowaliśmy film i zatytułowaliśmy go „Świętujemy”. Jest to relacja z 1 Maja, która pokazuje ten dzień „od kuchni”. Są w nim ujęcia, które nie mogłyby się znaleźć w wersji oficjalnej. Film zrobiony był wręcz konspiracyjnie. Później pokazywano go wielokrotnie w telewizji. Służył jako świadectwo tego, jak różnie można pokazać i zinterpretować każde wydarzenie.
Janusz Piwowarski, AKF „Awa”: Różnica była taka, że o ile Polska Kronika Filmowa pokazywała oficjalne obchody 1 Maja z Warszawy, o tyle Rawicka pokazywała je w Rawiczu. Tam ludzie mogli zobaczyć siebie, a to ich najbardziej przyciągało do kina.
Stefan Skrzypek: Powiem o jeszcze jednym aspekcie społecznym. Jadąc tutaj, uzmysłowiłem sobie, że dzisiaj jest niedziela. W tamtych czasach w niedzielę wstawało się bardzo wcześnie, żeby ustawić się w kolejce pod kioskiem Ruchu i nabyć ilustrowane tygodniki, takie jak „Dookoła Świata”, „Przekrój” czy „Film”. Były niedrogie, po złotówce, dlatego wykupywano je bardzo szybko. Przychodziło się do domu, czytało, a następnego dnia przekazywało innej osobie. I tak do kolejnej niedzieli przeczytało te gazety szerokie grono ludzi.
Spektakularnym wydarzeniem był rok 65. Odbył się wtedy Kongres UNICA w Mariańskich Łaźniach, w Czechach. To było takie fajne bo mogliśmy tam pojechać na prawie dwa tygodnie. To był światowy kongres, na który zjechała masa ludzi, na sali siedziało 500 osób. Pamiętam, co czułem, gdy na ekranie pojawił się film z Francji czy Belgii, a tam krew tryskała w kolorze. Dla mnie to było niesamowite, bo my wtedy wszystko robiliśmy jeszcze czarno-białe. Ale zaraz po powrocie z Czech też zaczęliśmy kręcić w kolorze, pojawiła się u nas taśma Orwo Color, zwana później Orwo Horrorem.
Wchodzi mężczyzna w popielatym garniturze, Jerzy Jernas, przeprasza za spóźnienie. Pan Stefan mówi dalej.
Ten wyjazd bardzo nas zmobilizował, stwierdziliśmy, żee musimy się dokształcić, że mało wiemy o filmie w ogóle, a o realizacji filmowej jeszcze mniej. Poszło to dwoma torami. Wypożyczaliśmy nagrodzone filmy amatorskie, żeby im się dokładniej przyjrzeć. Zorganizowaliśmy nawet Kino Filmu Amatorskiego, w którym oglądaliśmy doskonale już wtedy znane pozycje, takie jak „Regi Poloniae” Jana i Danuty Maćkow z AKF „Śląsk” czy „Dykteryjki i ramoty” Alchimowicza z „Jupitera” w Bydgoszczy. Z Poznania zapraszaliśmy pana Zielazka. Przyjeżdżał do nas raz w tygodniu na szkolenie, na które przychodziła znaczna grupa ludzi, nie tylko z klubu.
Urządziliśmy taka salkę klubową ze stolikami, z kabiną projekcyjną, pionem socjalnym. Jak już mieliśmy lokal, to wymusiliśmy trochę sprzętu. Powstała umowa między Domem Kultury a klubem. Mając takie ambicje, musieliśmy mieć dochody. Wymyśliliśmy wtedy Bale Filmowców, które przynosiły ogromne zyski. Za jeden taki bal mogliśmy od ręki kupić pentaflexa.
Piotr Majdrowicz, AKF „Awa”: A na czym polegał Bal Filmowców?
Stefan Skrzypek: Wprowadziliśmy taką zasadę, że muszą być dekoracje filmowe i numerowane bilety. Każdy miał swoją funkcję. W balu uczestniczyło ok. 300 osób. W czasie balu odbywały się także projekcje filmów, które stanowiły niesamowitą atrakcję w czasie karnawału. Na balu też kręcono filmy. Na pamiątkowych zdjęciach z balu robiliśmy pieniądze. Konsekwencje były takie, że milicja zaczęła nas nękać, że myśmy zorganizowali bufet, w którym było wszystko, cała garmażerka, golonki, kiełbasy, a w sklepie masarskim haki były puste.
Piotr Majdrowicz: U was w Rawiczu to było fajne, że robiliście też przeglądy plakatów. Wówczas malowano je i drukowano indywidualnie do poszczególnych filmów. Ale zdaje się, że one wszystkie gdzieś zaginęły.
Roman Madejski, AKF „Awa”: W 68 roku jeszcze chodziłem do szkoły. Wtedy ojciec kupił mi pierwszą kamerę, którą później mu spłacałem. W 71 roku trafiłem do Pałacu Kultury w Poznaniu, do Pracowni Filmu i Fotografii. Tu była grupa ludzi, z którymi razem chodziliśmy do kina, rozmawialiśmy… Z tego narodziła się chęć robienia filmów. Mogliśmy się w ten sposób wypowiadać.
W 71 roku pojechaliśmy do Rawicza na Przegląd, żeby się zapoznać, jak to robili inni. Od 72 roku przyjeżdżaliśmy już ze swoimi filmami. „Pracowania modelarska” była filmem zrobionym na zamówienie. Musieliśmy zrealizować przynajmniej jeden film na zlecenie Pałacu Kultury. Drugi mój film to ósemka „W co się bawić”. Ostatni zrobiłem w 1981 roku. Czyli spędziłem 10 lat w Awie, ale kontakt z kolegami pozostał do dzisiaj.
Najczęściej kręciliśmy filmy o tym, co się wokół nas działo, ale było to subiektywne spojrzenie każdego na konkretną sprawę. Jeśli chodzi o odbiór, to chyba marzeniem każdego twórcy jest to, aby jak najwięcej osób obejrzało jego dzieło i wypowiedziało się na jego temat, niekoniecznie chwaląc, ale po prostu poddając je ocenie.
Bardzo krótko pan Andrzej Jurga prowadził w telewizji program o filmie amatorskim. Zobaczenie w nim swojego filmu było dla twórcy wielkim wyróżnieniem i nobilitacją.
Mirosław Skrzypczak, AKF “Awa”: Najpierw to nie była „AWA” tylko Pracownia Filmu i Fotografii, którą prowadziły nauczy- cielki z Technikum Chemicznego. Pracownia mieściła się pod wieżą w piwnicy poznańskiego zamku. Mieliśmy kamery Kwarc, jeden Pentaflex, Łucz. Robiliśmy eksperymenty na ósemce, one wszystkie mi zaginęły. W Klubie działałem od 67 do 70 roku, potem zacząłem pracować, dostałem się do telewizji i nie było już na nic czasu.
W przyzakładowych klubach skupiali się starsi ludzie, którzy często realizowali bardziej na zamówienie. Choć np. w Chybiu było inaczej, bo tam przeważała silna osobowość Franka Dzidy. Podobnie w „Wiepofamie”, gdzie pan Tomaszewski częściowo realizował na zamówienie, częściowo robił filmy autorskie.
Janusz Piwowarski: Poprzez zajęcia klubowe i realizacje filmowe nauczyłem się samodzielnego myślenia i samodzielnego działania.
Jerzy Jernas: To było ważne, że byliśmy częścią klubu. To był kawał naszego życia, jakby drugi dom, tworzyliśmy silną społeczność, rozmawialiśmy o filmie, o życiu, masę czasu spędzaliśmy razem. Wspólne wyjazdy na zdjęcia, festiwale, a także wakacje, przez szereg lat do Łagowa, na lato filmowe pod namiotami. Nadal łączy mnie silny związek emocjonalny z ludźmi z klubu.
Jak u większości początkujących, filmy fabularne czy fabularyzowane wypadały żenująco. Problem mieliśmy także z dźwiękiem, nie było dialogów. To może nawet lepiej, te ograniczenia zmuszały nas do myślenia.
Najczęściej film autorski robiło się zespołowo, we współpracy z kolegami. Ja robiłem z Zinczukiem, byliśmy partnerami, ale ostateczną decyzję podejmował jeden z nas. Jeżeli miało się 3 minuty taśmy, a w kamerze sprężynowej było 30 sekund, to samo to uczyło nas ogromnej dyscypliny. Jeśli ma się 3 minuty do wykorzystania, to trzeba się 3 razy, a nawet 10 bardzo dobrze zastanowić, co kręcić. Przekleństwem jest taśma wideo, która nic nie kosztuje, więc nagrywa się dużo, myśląc, że to się potem jakoś zmontuje. A to nieprawda, to się nie zmontuje, zostaje ogromna ilość śmieci. Uczenie się klasyki było lekcją dyscypliny.
Chłopak przy kamerze zmienia kolejną taśmę DV. Reszta nie zwraca uwagi na ten zabieg, słucha dalej.
Do niczego nas nie zmuszano, a to, że trzeba było od czasu do czasu wykonać jakąś laurkę z okazji rocznicy zakładu, to trochę tak jak dzisiejsza reklama. To było oczywiste i nie przeszkadzało nam we własnych realizacjach. Tych rzeczy na zamówienie nie traktowaliśmy jako swoich, mieliśmy świadomość tego, że film jest także narzędziem propagandy. My chcieliśmy opowiadać o własnym życiu, o własnym świecie, który nie całkiem pokrywał się z tym światem „oficjalnych” kronik miejskich czy zakładowych.
Chłopak zdejmuje kamerę ze statywu. Włącza magnetowid. Ktoś zaciąga ciężkie bistrowe kotary. Na ekranie materiał z Rawicza. Filmowcy z kamerami wysiadają z jelcza. Miasto wita amatorów transparentami zawieszonymi na fasadach. Jest rok 1971.
Dworzec kolejowy Poznań Główny. Na peron pierwszy podstawia się pociąg do Warszawy Wschodniej. Pusty przedział II klasy. Zasłony w oknach ze starym nadrukiem PKP. Korytarzem przechodzi facet ze sportową torbą sprzedający piwo. Pociąg rusza. W ostatniej chwili facet wyskakuje.
Scenariusz opracowany na podstawie rozmów w amatorskich klubach filmowych w latach 2002-2004. Uczestniczyli w nich Franciszek Dzida, Jan Dzida, Kazimierz Pudełko, Józef Orawiec z AKF „Klaps” w Chybiu, Stefan Skrzypek z AKF „Radok” w Rawiczu, Piotr Majdrowicz, Janusz Piwowarski, Roman Madejski, Jerzy Jernas, Mirosław Skrzypczak, Mikołaj Jazdon z AKF „Awa” w Poznaniu, Jan i Danuta Maćkow z katowickiego AKF „Śląsk” oraz Julian Jaskólski z AKF „X Muza” w Gdańsku.